„Dobry” terapeuta
Ula Krasny (dalej jako U): Jaki terapeuta to „dobry” terapeuta? Czy to jest kwestia uważności, warsztatu, jakiejś specyficznej postawy wobec klienta?
Adam Haller (dalej jako A): Zaczyna się od tego, ze dobry to znaczy taki, który wie co robi, którego praca osadzona jest na jakiejś bazie. Nie chodzi mi tu, że ma być konkretna szkoła terapii (Gestalt czy psychodynamiczna itp) ale żeby miał własną filozofię tego co robi. Żeby nie był to jedynie bezmyślny zlepek technik z różnych podejść, a jakiś spójny i wytłumaczalny sposób, koncepcja pracy i patrzenia na człowieka i jego sprawy. Nie musi się to jakoś specjalnie nazywać ale jak klient zapyta to powinien umieć sensownie wytłumaczyć co łączy z czym, jak i dlaczego.
Wielu terapeutów pracuje „bezstylowo” czyli w żadnym konkretnym podejściu, a część nawet nazwy wymyśla – prof. de Barbaro mówi, że jest terapeutą postmodernistycznym, Wojtek Eichelberger że integratywnym.
Uważność to chyba warunek konieczny.
Jak już wie co robi taki terapeuta, to dobry jest ten, który klientowi pasuje 🙂 i nie myślę tu o dobrym samopoczuciu klienta w sensie „jest przyjemnie, lubię go/ją ” itp.
Dobry to taki terapeuta, który jednocześnie dla danego klienta stanowi wystarczające wsparcie i wystarczające wyzwanie. To też taki terapeuta, który (może to nawet najważniejsze) szanuje klienta, jego sprawy, możliwości i ograniczenia.
Warsztat i doświadczenie to rzeczy ważne ale nie podstawowe.
U: Koncepcja patrzenia na człowieka i jego sprawy brzmi dla mnie bardzo… całościowo. Czy chodzi Ci o to, że dobry terapeuta to ktoś, kto jest też trochę filozofem, a przynajmniej jest zainteresowany filozofią, która stoi za jego „warsztatem”?
Inne pytanie: od czego, Twoim zdaniem, zależy to, czy terapeuta szanuje klienta i jego sprawy, możliwości i ograniczenia?
A: I jak to powiedzieć? skoro wszystko co myślę brzmi banalnie ?
Trzeba mieć jasność i świadomość swojego systemu wartości, wiedzieć co jest punktem odniesienia – czy człowiek i jego szczęście ze sobą i w relacjach z otoczeniem, czy normy społeczne i to jak się w nich mieści, czy religia, czy teoria i nauka itp. Nie jestem usatysfakcjonowany tą odpowiedzią ale na teraz mądrzej nie umiem napisać.
Szacunek dla klienta i jego spraw wynika z pokory wobec własnej mądrości, wiedzy, doświadczenia i co byś tam jeszcze chciała. To pokora wobec niepowtarzalności osoby, jej sposobu myślenia, przeżywania, działania.
Kiedyś brałem udział w spotkaniu z Szimon Peres (obóz międzynarodowy w ramach programu Tęczowy Most J.Kwaśniewskiej poświęcony pracy na rzecz tolerancji wobec różnorodności) i on powiedział takie zdanie: „everyone has the right to be equal and everyone has the equal right to be different”.
U: A jak z uczciwością? Czy uczciwość jest ważna dla terapeuty?
I drugie pytanie: w kontekście tego, co napisałeś, odnoszę wrażenie, że „stawanie się lepszym terapeutą” to proces dojrzewania i rozwoju wewnętrznego raczej niż… bywania na szkoleniach? pracy z dobrymi nauczycielami?
A: Uczciwość moim zdaniem wynika, jest związana i nierozerwalna z szacunkiem – więc tak, jak szacunek – w relacji obowiązkowa. Uczciwość polegająca na nie udawaniu kogoś, kim nie jestem, na informowaniu o emocjach, stanach, myślach mających znaczący wpływ na relację. Nie chodzi oczywiście o bezkrytyczne opowiadanie o sobie rzeczy, które klienta nie muszą obchodzić i nie mają wpływu na relację, a przynajmniej nic nie wiadomo od klienta, żeby mogły mieć.
Bywanie na warsztatach to dla wielu pomagaczy okazja głównie do poszukiwania nowych narzędzi, czyli rzeczy użytecznych choć … najmniej ważnych. Dla mnie przyglądanie się pracy innych terapeutów to możliwość zobaczenia i doświadczenia innego niż znałem dotychczas sposobu nawiązywania i bycia w relacji – to inspiracja dla mnie do przekraczania własnych usztywnień, przekonań ograniczeń. Z podobnym zafascynowaniem oglądałem Stephena Schoena, kiedy statecznie, ciepło i prawie bez ruchu BYŁ W RELACJI jak i Paolo Quattriniego, który z kolei tryskał energią i ruchem cały czas BĘDĄC W RELACJI. Doświadczając tych spotkań prawie słyszałem, jak mi „trzeszczą” granice możliwości, jak łapię inny oddech. Nie tylko wielcy terapeuci są świetnymi nauczycielami. Nikt mnie tyle o relacji nie nauczył, co małe dziecko, a wiele lat później pobrałem kilka lekcji kontaktu i relacji i wzajemnego wpływu na siebie od … konia, na którym uczyłem się jeździć 🙂 . Bywanie na szkoleniach – fajna sprawa ale nauczycieli jest wielu i wszędzie. Kłopot jedynie czasem dostrzec ich nauki.
U: Kiedy czytam, co piszesz o uczciwości, myślę sobie, że przy tak zdefiniowanej uczciwości w relacji, szczególnie ważna staje się dla terapeuty uważność wobec samego siebie, ale też jakaś odwaga związana z akceptowaniem tego, co tam znajdzie. Czy to jest ten obszar, w którym szczególnie pomocny staje się superwizor?
Szanuję uczenie się od konia :). Podzielisz się tym, czego się od niego nauczyłeś?
A: Superwizor to ważna postać – każdy ma jakieś ślepe miejsca, których sam nie jest wstanie zobaczyć. Ważne jednak, żeby posiadanie superwizora nie zwolniło od refleksji własnej nad sobą samym, takiej formy autosuperwizji, choćby dlatego, że częściej można sobie taką „robić” , a superwizor to konieczne zabezpieczenie extra.
Teraz o klaczy-profesorce 🙂
To klacz była piękna, dorodna, na której pobierałem często lekcje w Bieszczadach. Bywało już tak, że czułem się z nią jak jedno ciało, „czułem” jak kopyta ziemi dotykają – cudne. Pamiętam, jak instruktor kazał mi kiedyś wydłużyć kłus – ja ledwo co zmieniłem częstość anglezowania, a ona już pięknie wyciągnęła krok, jakby mi w myślach czytała.
Idąc na ostatnią lekcję dostałem informację, że jadę w teren. Nie czułem się gotowy wcale ale instruktor zapewnił, że wie co robi. „Moja” klaczka czekała w stajni osiodłana, gotowa na spacer. Wsiadłem na nią, wyjechaliśmy ze stajni i czekałem na pozostałych jeźdźców. Koninka, zwykle spokojna zachowywała się, jakby stała na gorącej blasze – przebierała kopytami, kręciła to w lewo to w prawo. Pierw pomyślałem, że z tak zdenerwowanego konia spadnę na pierwszych 100 metrach. Potem uświadomiłem sobie kto tu jest jeszcze zdenerwowany – zacząłem pogłębiać oddech, rozluźniać ciało. Po 2-3 minutach koninka stanęła w miejscu i przyjęła pozycję „to ja się zdrzemnę przed spacerem”. Wyczuła mnie przez siodło – grubą konstrukcję. Ona była ze mną w kontakcie!! Kiedy i ja się skontaktowałem z nią, wszystko wróciło do normy. Spacer był stresujący, bo nie zmieniło się moje zdanie na temat moich umiejętności jeździeckich ale współpraca w relacji pozwoliła nam obojgu to przetrwać 🙂
U: Czy dla Ciebie jakąś rolę w tym wszystkim – chęci do przekraczania swoich granic, sposobu bycia w relacji, umiejętności uczenia się bez jakiegoś zadęcia związanego z tym, od kogo pochodzi „nauka” – odgrywa motywacja terapeuty do wykonywania zawodu?
A: Nie jest tajemnicą, że pomagacze robią to co robią, żeby „naprawić” świat w tych obszarach, gdzie sami zebrali największe cięgi. Jednocześnie uczenie się, przekraczanie ograniczeń itp to forma pracy nad sobą-klientem. Można ująć to tak, że po własnej terapii koniecznej do rozpoczęcia pracy pomagacza, kontynuujemy pracę nad sobą-klientem jednaj już nie z powodu cierpienia tylko zwiększania komfortu życia (świadomości itp). W konsekwencji mamy szerszy wachlarz możliwości emocjonalnych w kontakcie z klientem, zatem możemy stanowić dla niego/ niej lepsze wsparcie. Czy napędem głównym jest rozwój zawodowy czy osobisty – tego nie wiem 🙂
U: Zapytałam Cię o rolę motywacji do wykonywania tego zawodu, a może powinnam była zapytać o gratyfikacje. Mam takie wyobrażenie o świecie, że w ogóle my ludzie – a terapeuci nie są wyjątkiem – wolimy wiedzieć niż się uczyć. Może to kwestia kultury, coś charakterystycznego dla Polski, ale wydaje mi się, że u nas „niewiedza” jest czymś wstydliwym. I błądzenie też jest czymś wstydliwym. Otwartość na naukę wymaga zrezygnowania z oparcia w przekonaniu „ja wiem, jestem już dobrym terapeutą i zasługuje na szacunek i uznanie”. I myślę, że to pragnienie zasłużenia na szacunek i uznanie – zaspokojenia tych potrzeb – może albo ograniczyć otwartość terapeutów na rozwój i zmianę, albo popychać w stronę wybierania takich ścieżek, które będą je „obiecywały”. Jak Ty to widzisz?
A: Najpierw pomyślałem, że żeby uwolnić się od pokus związanych z „wiedzeniem” potrzeba pokory. Trochę pewnie tak ale przede wszystkim potrzeba oleju w głowie, zwanego rozsądkiem – ludzie, razem z tym, że równi, są okropnie różnorodni. Podobnie wyglądające objawy u różnych osób mogą wynikać z zupełnie różnych przyczyn i do zupełnie innych efektów prowadzić. Jeśli to wziąć pod uwagę, to nie da się „wiedzieć” i nie jest to mankament terapeuty – to stan oczywisty, wobec tego nie ma się czego wstydzić bo jak można się wstydzić że się nie wie czegoś co jest do „wiedzenia” niemożliwe. To jakby wstydzić się, że nie znam smaku owoców roślin, które wymarły milion lat temu.
Oczywiście spotkałem pomagaczy, którzy się tej niewiedzy wstydzą, ale tu wracamy do zawartości oleju w głowie;). To często będą pomagacze, którzy nieświadomie używają klientów do budowania własnego dobrego samopoczucia – to problem niestety. Dobre samopoczucie to nic złego oczywiście, jeśli zbudowane na tym, jak klienci się rozwijają, jak im się żyje lepiej, a nie na tym, jak nam kadzą i za „bogów” uważają.
U: Myślisz, że można jednocześnie „prywatnie” gonić za uznaniem (albo sympatią, albo bezpieczeństwem – czymkolwiek), i zostawiać to przed drzwiami gabinetu, a potem robić świetny kawałek pracy w równorzędnej i pełnej szacunku relacji z klientem?
A: Myślę, że raczej nie – pogoń za takimi „wzmocnieniami” wynika zwykle moim zdaniem z nieuświadomionego deficytu, z urazu i z konieczności udowodnienia sobie, że jest lepiej niż się czuję, myślę o sobie. W takim przypadku jakakolwiek kontrola czy decydowanie w sprawie jest raczej niemożliwe.
Można za to przybrać pozę pokory itp bo to „politycznie poprawne” albo w dobrym guście i być z klientem tak, jakby się go szanowało i technicznie nieźle zapracować nawet itp. i to być może ma szanse zadziałać, ale jak każde kłamstwo, ma krótkie nogi. W sytuacji konfrontacji, napięcia prawdziwa postawa da o sobie znać.
U: Na początku tej korespondencji pisałeś, że dobry terapeuta ma jakąś filozofię tego, co robi w gabinecie, żeby nie był to „jedynie bezmyślny zlepek technik”.
Opowiesz mi o swojej filozofii? Co Ty robisz z klientem w gabinecie?
A: Mam nadzieję, że to co robię, moja filozofia, jest zbieżna z … Gestalt 😉
Pracuję na to, żeby klient mógł być jak najbardziej świadomy tego, co się z nim dzieje na każdej płaszczyźnie świadomości. Zadaję pytania, których klient najchętniej sobie nie zadaje, czasem naciskam, żeby usłyszeć odpowiedź na nie (a nie na inne, zamiast), proponuję eksperymenty, które mają szansę odtworzyć sytuację emocjonalną klienta, tyle że z większym nieco natężeniem niż w życiu, co ułatwia identyfikacje uczuć, reakcji, sygnałów w ciele itp. W tym wszystkim wspieram klienta poprzez gotowość do zobaczenia, usłyszenia i przyjęcia go z każdym uczuciem, które mu się pojawi. Czasem „uczę” klientów emocji, opowiadam nieco o naturze problemów i mechanizmach powstawania, o ekspresji uczuć i ich kontrolowaniu bo, jak się okazuje, jest przerażająco duża liczba osób, które nie wiedzą. Niby słyszały o smutku, złości itp ale nie potrafią rozpoznać ani nic z nimi zrobić. Nic nadzwyczajnego czy tajemniczego nie robię, jak widzisz. 🙂
U: A to „Nic nadzwyczajnego czy tajemniczego nie robię, jak widzisz. :)” to co jest?:)
A: To jest forma podsumowania tego co tam robię. Bo jest to właściwie rozmowa człowieka z człowiekiem, tyle że ze względu na to po co klient do mnie przyszedł, jestem rozmówcą dociekliwym, zainteresowanym klientem i ciekawym wyjaśnienia dwuznaczności, dokończenia niedopowiedzeń, zobaczenia detali, zrozumienia czasem, stworzenia eksperymentu, który to wspiera albo umożliwia (ale też nie czary jakieś), a to wszystko z wykorzystaniem uważności , doświadczenia i wiedzy. Tyle, że to wszystko nie po to, żebym ja wiedział i rozumiał, tylko jeśli klient mi wytłumaczy, opowie, nazwie itp to najpierw sam musi sobie to nazwać, uświadomić.
U: Obracam sobie w głowie tę naszą rozmowę i obracam, i uczciwość – rozumiana jako otwartość na rzeczywistość czy różne, w tym trudne, interpretacje, pomimo tego, jak mogłoby to zmienić mój obraz siebie czy obraz świata – wydaje mi się kluczową wartością terapeuty. Wartością, a nie cechą, bo wierzę, że terapeuta wybiera sobie tę uczciwość, tak jak wybiera sobie coś innego zamiast niej; inną wartość, np. jakąś swoją potrzebę. I to jest wybór, który dokonuje się każdorazowo od nowa. Uczciwość wydaje mi się kluczowa, bo, jak powiedziałeś, bez niej nie zobaczę, co naprawdę dzieje się we mnie, a przez to, co dzieje się w relacji. Uczciwość pozwala przyjmować i uczyć się świata – od klientów, nauczycieli, flory & fauny – tak, jak ten świat przypływa, a nie tak, jak jest nam potrzebny. W tym kontekście uczciwość, a właściwie (i będzie z patosem) oddanie uczciwości, wydaje mi się „filtrem” inteligencji czy świadomości: decyduje o tym, ile do siebie dopuszczę, a ile odrzucę. Pisząc wprost: uczciwość pozwala w pełni korzystać ze swojej inteligencji. Nawet jeśli to powoduje, że życie jest niekoniecznie przyjemne.
No i dlatego wydaje mi się, że uczciwość kluczową wartością dla tego, by się rozwijać i doskonalić jako terapeuta.
Jak Ty tu widzisz? Dobrze kminię czy coś tu wciskam?
A: Pokora wydaje się tu nierozłączna z uczciwością. Jak dorzucić szacunek, do siebie, do klienta, do Świata (że tak nadmę nieco) to mamy komplet.